piątek, 10 maja 2013

Jakób Raciborski



I.                    OPIS  MEGO  ŻYCIA.

Przedewszystkiem    tu o  tem   nadmienić   należy,
Iż z dziada  i pradziada  pochodzę z siermieży.
Urodziłem  się  w  Mokrem-Lipiu   piętnastego
Lipca  tysiąc  osiemset   osiemdziesiątego
Drugiego   roku.  Żyje   sobie   przy  rodzicach
Gruntu   którego  matka  w spuściźnie   po   Kycach[1]
Dostała   sześć  morgów,   przypada  na  nas czworga
Rodzstwa  oprócz   lasu  po półtora    morga.
Lata   chłopięce  w   letniej    i    jesiennej   porze 
Spędzałem   za  pasianką   na   polu  i w  borze 
Samotne   kawalerskie   życie   opuściłem  
W  dwudziestym    roku  życia,  a   zaslubiłem   
Sobie  wybraną    przes   się   panne    Katarzynę    
Jasińską    z   Radecznicy -  uczciwą  dziewczynę 
Lecz   niestety nie  długom cieszył się tem  kwiatkiem 
Nie   łamała się  drugi   raz   ze mną  opłatkiem  
Bo zaledwie   rok minął   i  dziewięć    mięsięcy
Nagle   spada  grom  z   nieba -  wpada  śmierć co   prędzej,
Ścina    w   kwiecie wieku    i  powala   w   grobie  
Zostawiając   mię  w  wielkim  smutku  i żałobie[2] 
Jeszcze  po  jednej   stracie    łez   z   ócz   nie  otarłem, 
to  jest  po  swem   synaczku   Bronisławie   zmarłym[3]   
A  oto   bezlitosna    smierć -  ta  straszna siła -
Znów,  mnie   nieszczęśliwego     we  łzach  zatopiła,
Nikt  zapewne  prócz  sierot: jak młody  tak  stary
Nie  wychlił  w  swem  życiu  większej   smutku   czary,
Jaką   ja  już,  niestety,  w  gorzkich   łzach  potoku
Wychyliłem  w   dwudziestym    drugim     życia  roku 
Prawda,   od   kłopotów  nikt   z  nas  nie  jest wolny,
Bo  smucić  się   potrafi   nawet   ptaszek   polny,
Kiedy  jakiś  drapieżnik  w  jego  gniazdo wpada,
Straszając go i małe piskle mu wykrada,
Ale takie, jakiem ja miał smutki, kłopoty,
Znają tylko poeci i biedne sieroty,
Długo ze łzami w oczach korny cichy, głos skargi
Wyrywał się z mych piersi i drgały mi wargi,
Aż dopiero za   siedem   lat   po   śmierci   żony,
Zostałem  trochę  od tych   smutków uwolniony,
I  pragnąłem   zaślubić    jedną    dziewoję,
W  której  poznałem   przyszłą towarzyszkę   swoję,
Lecz   niestety,  napróżnom  myślał o  niej  długo,    
Napróżno   ubiegałem  się    zostać    jej     sługą.
Jej sługą,  kochankiem,   panem, mężem -  wszystkiem,
Albowiem  wzgardziła  mną   biednym   jak    listkiem,
To  też  słusznie powiedział  wspóczesny   poeta[4]
Że   dziś   tylko    na   świecie    góruje    moneta,
Z   rozumność,  uczciwość,  szlachetne   serce
Są  wśród  nas jak u pogan - w wielkiej  poniewierce:

„Dziś   kto   tylko    brzęknie    trzosem,
Czy  jest   mężem   czy   młokosem,
Byle  znaczne   miał   urzędy
To   kobiece    zyska    względy,
I   sympatję   zyska  szczerą.
A   co  miłośc - ta  dopiero
Ze  ślubnego    ma   kobierca
W   połączone   wstąpić  serca.
Dzisiaj   łatwo    brzęk  monety
Zjedna  miłość -  wzgląd   kobiety”.                                                                                                
                                      
Do  nauk  od  najmłodszych  dziecinnych  lat  miałem
Wielkie  chęci  i  tak   je  szczerze   ukochałem,
Że   żadne  złe  przeszkody,   jakie   mi   stawały
Na  tej   drodze   zachwiać  mnie  nigdy nie  zdołały.
Wprawdzie,  że  elementarz   matka  mi  kupiła
I  na  nim   mię  A , B, C,   nie   źle  nauczyła,
Ale  jakem   rozpoczął    naukę    pisania                                        

I  pragnąłem   jak   nieba    książek    do   czytania,
To   nie   tylko,  że na  to  grosza   mi   skąpiła,
Ale   nieraz   mię  jeszcze   rózgą   uderzyła.
Ojciec  zaś  choć    na   książce  litery   nie   umie
I  pożytku  z  nauki   także   nie   rozumie,
Jednak    takich     słów  przykrych   odeń   nie   słyszałem,
Jakie   nieraz   z  ust   matki  usłyszeć  musiałem,
Nieraz   i  od   sąsiadów  byłem   wyśmiewany,
Zamiast  słowa  zachęty  słyszałem  nagany:
- „Ślęcz, ślęcz!...   głupcze całemi  prawie   godzinami
Nad   książką  -   dziesz    jadł  chleb,   podzielisz    się  z    nami,
- My,  jak   i  nasi  ojcowie  nie  znamy   sztuki
Czytania  i   pisania -  ni    żadnej    nauki,
A   przecie  nie   źle   nam  się   powodzi,  a  tobie
Zachciewa   się  oświaty!   O,  nie   wybij   sobie
Tego   wszystkiego   z   głowy,   niebierz    się   do   pracy,
To   będziesz    gospodarzem,    każdy   to   zobaczy”…
Lecz  ja  nie  patrzałem   na   te   ciemne   istoty
I  na  ich   nierozumne    takie   śmieszne    ploty
Ale  wspierany    łaską    Wszechmocnego   Boga
Kroczyłem   dalej   naprzód   przez   ciernia   i   głoga
Oczywiście,   że   owe   ostre   ciernia,   głogi,
Nie   zraniły   mi  nigdy   ni  ręki,  ni  nogi,
Lecz,   jak  one  głęboko  w   piersi   się   wżerały
I   jak   nieraz   me   młode   serce   zakrwawiały
To   żadne   najostrzejsze     podobne   szykany
Nie     uczyniłyby   mi    większej  w  sercu   rany.
Tak!   Niedość  żem  do wiedzy  zamkinięte  miał wrota
I   byłem    opuszczony   jakgdyby  sierota
Ale  nieraz   mnie  jeszcze    wyśmiano,   złajano,
Jakby   mnie   na   jakim  złym  czynie  złapano.
Nie   pisze  to   dlatego,   by  z    rodziców    szydzić
I   razem  z sąsiadami   przed   światem  ich  wstydzić
Nie!  Wszak  ietylko   oni   sami    temu     winni
Że     tak   nie    rozumni    i    tacy  dziecinni
Jakich   jeszcze   niestety  dużo   jest na   świecie
Bo   i  pankowie,    troche   winni  temu   przecie,
Jako  ludzie   uczeni,    się    zaniedbują
W  swych  wielkich   obowiązkach   i   mało   pracują
Nad  uświadomieniem     nas   -   ludu    wieśniaczego
Dotąd  pod    każdym   względem  upośledzonego.   
Gdyby    mości   panowie    karty   porzucili
I  swoje  obowiązki   sumienie pełnili,
Toby   nasi   rodzice   nie   byli   takiemi
Jakiemi   oni     dzisiaj       -  nieuczonemi.
Prawda, że i panowie nie wszyscy jednacy
Bo przecież są rozmaici: i tacy… i tacy,
Ale tych, którzy biedny, wiejski lud kochają
I  żnemi   sposoby    go   uświadamiają,
Jest   bardzo   mała   garstka.   Lecz  już  dosyć    o    tem,
Albowiem   w  twarde   serca,  chćby   walić    młotem,
To  one  jakby   głazy -   nic   się   nie   poruszą!
Wszak   nie  od  dziś  pisarze  umysł   sobie   suszą
Pisaniem    artykułów   do   panów  -  ich -  mości,
Wzywających    do   pracy,  zgody    i    jedności,
A wszystko   nadaremnie - oni   wciąż   jak  dzieci
Kochają   się  w   zabawach - czas  im   próżno   leci
Lecz,  jak  to   zwykle    wszystko   kuleje  w  początkach,
Zwłaszcza   w  nieodpowiednich   -   krytycznych   warunkach
Tak   samo   i  mnie  w   nauce   się  powodziło:
Z    początku   bardzo    ciężko  i   smutno  mi  było,
Ale   później,   gdym   skonczył   lat   przeszło    szesnaście
I   umiałem:    sierp,  kosę  i  cep  ująć  w   garście,
To  wtenczas   już   z   pisaniem    było  mi   pół  biedy,
Albowiem     już   niebrałem   więcej   do   rąk   kredy,
Jaką    przedtem   w   pisaniu   się    posługiwałem,
Gdyż    wciąż     jaknajusilniej   o   to   się starałem,
Żeby    sobie   zarobić   czasem  kilka   złoty
Na  atrament   i   inne   pisarskie   przedmioty,
I   dzisiaj   dzięki  Bogu  nieźle  piórem  orzę
I  do  czego   się tylko   w   robocie   przyłożę  -
Wszystko   mi  jak najlepiej   idzie   bez  przygany,
W  niczem   się  nie  powstydzę  z   czem- żem   obeznany.
(Nie  chwale   się , bynajmniej!   Wszak   nie  po   kapocie
Człowieka   się  poznaje, tylko  po   robocie,
Jakiej   on   się oddaję  -  kim  on    jest   w    istocie)
Znam   też  nieźle   na   pamieć   swego  kraju   dzieje
I  wiem  jakie  on  dawniej   przechodził    koleje;
Jak  go  podzieliły   losy  na  trzy  części
Niby   harty  padlinę  -  bez  miecza   i   pięści.
Wiem   też,   jak   ten  świat  stoi,   jak  się   ziemia    kręci,
Jak  tutaj na   tem  świecie   żyli   dawniej  święci                                              
Jak   należy   pracować   na   kawałek  chleba,
Aby  kiedyś  po  śmierci  dostać  się  do   nieba.
Z   do   pracy  społecznej   i  do  układania
Wierszy,   dopierom   wtenczas  uczuł   powołania,
Kiedy   mi  się  dwadziścia   cztery  lat  spełniło
I  czytaniem   pism,  książek  w  głowie   rozjaśniło,
To  jest  blisko  w  dwa  lata  po  śmierci  swej żony,
Kiedy  to  jeszcze  w  smutku   byłem  pogrążony
I   po  pracy   fizycznej   we  chwilach   wytchnienia
Nigdzie  znaleźć   niemogłem  dla  się   ukojenia.
Odtąd  o  ile  tylko   czas   mi   nato   służy
I  o  ile   mi    bardzo    sen   oka   nie   mróży
Zawsze   z   wielką   ochotą   biorę   pióro    w   rękę
By  napisać   i  rzucić w   świat   jakąś   piosenkę       



[1] Kycowie to moi dziadkowie ze strony matki
[2] Działo się to 10 października 1904 roku
[3] 30 marca tegoż 1904 roku
[4] Antoni Koźluk